Po paru miłych dniach spędzonych na Siquijorze wróciliśmy do Dumaguete skąd mieliśmy załatwiony transfer do hotelu na Apo Island. Najpierw samochodem ok. 20 km na przystań, a później niewielką łodzią na wyspę. Płynięcie łodzią dostarczyło nam, a szczególnie Heni, za sprawą rozkołysanego morza dużych wrażeń. Po dobiciu do brzegu byliśmy cali mokrzy. Wysepka maleńka - 1 km x 2 km. Na wyspie jest mała wioska, ale nie ma żadnych samochodów, skuterów itp.Jest natomiast deficyt słodkiej wody i mycie tylko deszczówką zbieraną w specjalnych zbiornikach podczas opadów. Jest także parę dobrze zaopatrzonych sklepów :). Największą atrakcją Apo Island, opisywaną w przewodnikach, jest piękna rafa z bogatym życiem podwodnym. Niestety, po ubiegłorocznym tajfunie, jest ona zamknięta. O tym dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu. Ale inne rafy są też niczego sobie. Spotkała nas tutaj inna super atrakcja - możliwość snoorkowania z żółwiami. Przypływają one na płytsze wody na "pastwisko". Niektóre nie boją się zupełnie i można je dotknąć. Zazwyczaj trzymają "obserwatorów" na lekki dystans. Są różnych rozmiarów - od małych (ok. 0,5 m) do całkiem sporych (ok. 1,5m). W niektórych momentach byliśmy otoczeni przez 5 - 6 żółwi. Ogrody koralowe też piękne. Poza snoorkowaniem odbyliśmy 2 (słownie: dwie) wycieczki piesze po ok. 20 min. Nie ma się tutaj gdzie rozwinąć.Poobserwowaliśmy spokojne życie wioskowe. Ludzie fajni, uśmiechnięci i kontaktowi. Pogoda dała nam tutaj popalić - w dzień było ok. 35 st, w nocy ok. 30 st. Nie było by źle, ale o 21 wyłączali prąd i wentylatory przestawały działać. Nie szło spać. Nagrodą były piękne zachody słońca, hiszpańskie winko i "cuba libre". Należy także pochwalić kucharza w hotelu za smaczne ryby w wielu postaciach.