Po szybkim śniadaniu pojechaliśmy zwiedzić, Wielki Meczet Sułtana Kabusa (As Sułtan Qaboos). Musieliśmy się spieszyć, bo jest on otwarty tylko od 8.00 do 11.00.
Był to sułtan uwielbiany przez Omanczykow, który w ciągu ponad 40 lat panowania, przeobraził kraj z bardzo zacofanego w nowoczesny, na miarę XXI w.
Niestety zmarł on 2 lata temu ku autentycznemu żalowi Omanczykow.
Jego imieniem nazwane są ulice, meczet, uniwersytet, port i wiele innych budowli, a jego portrety wiszą dosłownie wszędzie.
Porownanie meczetów w Abu Dhabi i Maskacie, według nas, wypada zdecydowanie na korzyść tego ostatniego.
W Abu Dhabi jest większy, perfekcyjnie zbudowany architektonicznie, ale trochę przytłaczający, a "cyrk" związany ze sposobem wejścia i wieczne zwracanie uwagi przez strażników odbiera sporo jego uroku i możliwości spokojnego zwiedzania.
Ten w Maskacie jest dużo ciekawszy w środku. Połączenie misternych wzorów kolorowych płytek, marmurów i drewna, z którego zrobiony jest sufit jest piękne.
Oczywiście tutaj są też olbrzymie żyrandole wykonane z kryształów Swarowskiego i olbrzymi dywan w sali głównej, tkany ręcznie przez 4 lata przez 600 kobiet.
Wchodzi się bez żadnych obostrzeń, oczywiście poza stosownym strojem i zdejmowaniem butów.
Można wziąć audioprzewodnik lub przewodnika "na żywo". Otoczony jest ogrodami po których wolno swobodnie chodzić.
Ochrona jest dyskretna i można się poczuć dostojność miejsca.
Po zwiedzeniu meczetu pojechaliśmy do starej dzielnicy Mscatu - Mutrah, a właściwie na deptak Cornische.
Deptak okazał się mało ciekawy, ale miło odpoczęliśmy w pobliskim parku z widokiem na port.
Po "zwiedzaniu" Muscatu ruszyliśmy do Sinaw, gdzie mamy nocleg, a jutro odbywa się tutaj znany targ.
Mieliśmy do wyboru dwie drogi - autostradę i lokalną drogę, która na mapie była zaznaczona jako III kat.
Wybraliśmy lokalną i okazała się w większej części droga z dwoma lub trzema pasami ruchu w każdą stronę :) . To pokazuje jak szybko Oman się zmienia.
Inną przygodą był obiad w nieźle ocenianej restauracji.
Sala była podzielona jednometrowym murkiem na boksy, w których tylko jeden miał stolik (dla białasów), a pozostałe tylko dywanik gdzie goście jedli siedząc "po turecku".
Do drugiego dania wyprosiliśmy łyżki, bo jedzenie rękoma jakos nam nie idzie :)).