Wcześnie rano przyjechał po nas zamówiony transport na jedną z największych atrakcji Panamy – wyspy San Blas.
Są one nazywane Malediwami Karaibów.
Jest to porównanie co najmniej na wyrost ( ale o tym później).
Z Panama City jedzie się ok, 4 godzin, Początkowe 2 godziny po dobrej drodze (Panamericana), a drugie 2, po wprawdzie asfaltowej, ale wąskiej, krętej i przypominającej roller coaster.
Wyspy są terytorium autonomicznym plemienia Guna Yala i jest obowiązkowe sprawdzanie paszportów na granicy oraz wnoszenie opłaty wjazdowej (20$).
Dojeżdża się do dużej łąki gdzie czekają łodzie, które zabierają turystów na poszczególne wyspy.
Wysp jest podobno tyle co dni w roku (365), ale tylko 49 zamieszkałych, a ok. 15 udostępnionych turystom.
Wyspy są od całkiem małych, z kilkoma palmami i jednym domkiem, do sporych, które się obchodzi w 30 minut:).
My wybraliśmy jedną z większych Chichime Island.
Dużą atrakcją jest już samo płynięcie na wyspę. Skakanie małą łódką po sporych falach daje sporą adrenalinę:).
Po 30 min dopłynęliśmy szczęśliwie i zakwaterowaliśmy się w domku z bambusa.
Po lunchu popłynęliśmy na dwie inne wyspy i na tzw. basen.
Jest to płycizna pomiędzy wyspami w dosyć dużej odległości od brzegu. Można tam stanąć i mieć wody po kostki.
Na naszej wyspie mieszkały także rodziny Kuna i można było podpatrzeć ich bardzo prymitywne życie.
Plaża i nasz ośrodek był od strony nawietrznej i niestety bardzo się odczuwało nieustanny wiatr.
Jak wspomnieliśmy, porównanie San Blas do Malediwów jest sporą przesadą.
Nie chcemy odbierać wielkiego uroku tych wysp.
Pięknych widoków, krystalicznie czystej, ciepłej wody i pięknego klimatu.
Nie da się jednak nie widzieć warunków w jakich żyją tubylcy, pomimo sporych pieniędzy które kasują od tysięcy turystów..
Mieliśmy także wrażenie ogólnego zaniedbania, bylejakości i wszędobylskich śmieci.
Ogólne wrażenie - trzeba zobaczyć, nacieszyć oczy i wracać:)))