Droga z El Calafate do El Chalten zajęła nam autobusem 3,5 godz. Krajobrazy były równie „atrakcyjne”, dopiero pod koniec zaczęły się pojawiać ośnieżone szczyty.
Przed miastem autobus zatrzymał się w Centrum Informacji Turystycznej i wszyscy pasażerowie wysłuchali pogadanki na temat co można robić w parku, o trasach, pogodzie itp.
El Chalten jest małą miejscowością, składającą się w 90% z hoteli, hosteli, barów, restauracji i agencji turystycznych. Wszyscy są nastawieni na „złupienie” bezbronnych turystów. Bezbronnych – bo jest to jedyne miejsce skąd można chodzić po północnej części Parku Narodowego Los Glaciares. Przykładowo podam, że herbata w restauracji naszego hostelu kosztuje (w przeliczeniu) 11 zł. Natomiast litrowe piwo w sklepie kosztuje 13 zł. Wybór jest więc prosty :).
Całe szczęście w naszym hostelu jest ogólnie dostępna kuchnia i można sobie samodzielnie przyrządzać posiłki.
Zrobiliśmy tutaj dwa standardowe treki.
W pierwszy dzień poszliśmy na 6-godzinny do Laguny Torre. Trasa b. ładna widokowo, niezbyt trudna. Laguna to jezioro przed lodowcem Glaciar Grande. Ostatni odcinek od jeziora do punktu widokowego nad lodowcem poprowadzony jest granią i z powodu silnego wiatru (przy podmuchach trudno było ustać) odpuściliśmy go sobie. O jeziorze pływały spore kawały lodu oderwanego od lodowca.
Następnego dnia poszliśmy na prawie 9-godzinny trek w stronę masywu Fitz Roy. Pogoda się poprawiła - było słonecznie i wiał tylko słaby wiatr. Trasa dużo bardziej wymagająca, ale widoki na ośnieżone góry, masyw Fitz Roy'a i lodowce – piękne. Pogoda pozwoliła także na podejście (b. męczące) do Laguny de los Tres pod samym szczytem. Gdy wieje silny wiatr albo pada śnieg lub deszcz jest zakaz wchodzenia. Posiedzieliśmy tam ponad pół godziny. Widoki jak z pocztówki.
W drodze powrotnej poszliśmy częściowo inną trasą zahaczając o ładne jeziorko Laguna Capri.