Łódź do Port Burton mieliśmy o 7.00 rano tak, że byliśmy w porcie o 8.00. Postanowiliśmy, jako że o 9.00 odjeżdżał jeepney, nie nocować tutaj tylko od razu jechać do Sabang.
Jeepney to dla niewtajemniczonych stara, przerobiona na osobową, amerykańska ciężarówka pełniąca tutaj, na gorszych trasach, rolę autobusu i ciężarówki przewożącej zaopatrzenie.
Z Port Burton pojechaliśmy w miarę komfortowych warunkach – wewnątrz samochodu. Jeepney jechał do Puerto Princesy więc musieliśmy po drodze wysiąść i złapać innego jadącego do Sabang. Po ok. godzinnym oczekiwaniu przyjechał, ale kompletnie załadowany i już z grupką osób jadących na dachu. Henia po małej walce wdarła się do środka, a ja z innymi dołączyliśmy od grupy „dachowej”. Było fajnie, przewiewnie i fajne widoki. Niestety zaczął padać deszcz. Załoga wyciągnęła plandekę i trzymaliśmy ją nad głowami. Po 15 min. deszcz przeszedł i bez przeszkód dojechaliśmy do Sabang. Na miejscu okazało się, że zagubili naszą rezerwację i nie było dla nas miejsca w upatrzonym przez nas ośrodku.. Trochę poszukaliśmy i znaleźliśmy nawet fajniejszy domek przy plaży. Jutro spróbujemy dostać „permity” do podziemnej rzeki i zwiedzić ten jeden z nowych "7 cudów świata".