Ostatnie parę dni spędziliśmy w Kanchanaburi, ok. 200 km na północny-zachód od Bangkoku.
Jest to ciekawa krajobrazowo, rolnicza część Tajlandii.
Klimat lepszy, w nocy chłodno – ok. 20 stopni :).
Miasto leży nad rzeką Kwai – tak właśnie, tam gdzie jest słynny most znany z filmu „Most na rzece Kwai”.
Jest to miejsce bardzo zaznaczone historią budowy kolei tajlandzko-birmańskiej w czasie II Wojny Światowej.
Japończycy, aby zapewnić sobie dostawy do Birmy, która miała być punktem wypadowym do agresji na Indie, postanowili zbudować kolej z Bangkoku (część już istniała) do Birmy. Teren był nieprawdopodobnie trudny – dżungla, mokradła, góry, prawie niedostępny dla człowieka.
Liczyła ona 417 km, a na jej długości zbudowano ponad 600 mostów.
Do pracy zmuszono ok. 60 tys. jeńców wojennych, głównie Australijczyków, Holendrów, Brytyjczyków (pojmanych po kapitulacji Singapuru), oraz 200 tys robotników azjatyckich.
Warunki pracy były koszmarne i ok. 20 tys jeńców i 60 tys robotników zmarło z wycieńczenia, chorób i fizycznych tortur.
W Kanchanaburi jest pięknie utrzymany cmentarz wojenny. Przykro patrzeć, ale większość tam leżących miała po 20 kilka lat.
Obok cmentarza jest niesamowite muzeum z przejmującymi ekspozycjami przedstawiającymi warunki życia i pracy jeńców, okrucieństwo Japończyków, szpital i całą tą beznadzieję.
Jednego dnia wybraliśmy się na wycieczkę obejmującą:
- wodospad Sai Yok Noi – taki sobie :),
- Hellfire Pass (Przełęcz Ogni Piekielnych) z Muzeum – jest to jedna z przełęczy na trasie kolei. Nazwa pochodzi od tego, że
więźniowie musieli pracować także w nocy i oświetlona pochodniami przełęcz z daleka wyglądała jak ognie piekielne. Można tutaj
było zobaczyć jakie ilości skał i ziemi musieli jeńcy prymitywnymi narzędziami odłupać i usunąć, aby zrobić torowisko. Obok jest
muzeum przedstawiające całą trasę i narzędzia, które używali więźniowie budując mosty i przebijając się przez skały.
- wioskę Karenów – lekka cepelia,
- gorące źródła - jakby nam było tu zimno :),
- oryginalny ( oczywiście wzmocniony) drewniany most ( a raczej kilka obok siebie) na trasie koleji, do tej pory używane. Można było
przejść po nich, jak i pod nimi,
- ostatnim etapem był przejazd przez te drewniane mosty i dalsza jazda do Kanchanaburi. Pociąg spóźnił się godzinę, a później jechał
2,5 godziny zamiast jednej. W hotelu byliśmy późnym wieczorem.
Ciekawym wrażeniem jest też przespacerowanie się po oryginalnym, stalowym, moście na rzece Kwai, w Kanchanaburi. Dużo ludzi, którzy chowają się w specjalne balkoniki kiedy przejeżdża pociąg. Obok można zobaczyć lokomotywy parowe z tamtego okresu.
W kolejnym dniu pojechaliśmy samochodem na Floating Market do Damenon Saduak. Jest to miejsce coś jakby Wenecja. Gdzie do tej pory ludzie żyją nad kanałami, zamiast ulic i samochodów jest woda i łódki.
Kiedyś odbywał się tutaj targ na wodzie dla tybylców. Teraz jest to przede wszystkim komercja, dużo straganów i turystów. Ale i tak jest to atrakcja i fajnie zobaczyć.
Można też odejść trochę w bok od „turystycznego” targu i zobaczyć, że ludzie tam naprawdę żyją na wodzie. Są sklepy do których podpływa się łódką, domy z garażem na łódkę, restauracyjki itp.
Jutro wracamy na południe Tajlandii.