W hotelu, jeszcze wieczorem, załatwiliśmy jeep-a, żeby o 5 zawiózł nas pod wulkan Kawah Ijen.
Po godzinnej jeździe dotarliśmy do parkingu, skąd czekało nas 1,5 h podejście. Było dosyć ciężko :).
Kawah Ijen jest znany z tego, że wydobywa się tutaj, prymitywnymi metodami, czystą siarkę. Płynna siarka wypływa z wnętrza wulkanu, jest łapana w metalowe rury i sprowadzana do zbiorników (beczek). Ze zbiorników wylewana jest na ziemię, chłodzona wodą z jeziora i łomem kruszona na niewielkie bloki. Wszystko w duszących oparach. I tu następuje najgorsze …. Bloki ładowane są do koszy i najpierw wynoszone, po skałach, z krateru, a następnie znoszone do parkingu. Kosze ważą ok. 80 kg. Przymierzyłem się do jednego – nawet go nie ruszyłem :).
Z przewodnikiem, maską i mokrą chustką zszedłem na sam dół. Droga była ciężka nawet bez obciążenia. Jak wiatr odganiał opary to było ok, wystarczała tylko chustka na ustach i nosie, ale jak nawiał opary na mnie to bez maski, ani rusz.
Zejście było trochę szybsze i lżejsze. Po powrocie do hotelu, szybkie śniadanie i na przystani promowej łapiemy autobus do Depansar – stolicy Bali. Tam „mafia” taksówkowo-bemowa zweryfikowała nasze plany. Chcieliśmy jechać do Candidasy, ale ceny były zaporowe i wylądowaliśmy w Sanur.